Jeżeli chcesz wspaniałej przyszłości, to musisz za nią zapłacić. Musisz za nią zapłacić z góry. Cena za wspaniałą przyszłość jest duża – nie wierz nikomu, kto próbuje cię przekonać, że jest inaczej.
Slimacze sukcesy – o mikropoświęceniu, mikrozmianach, świadomym ignorowaniu ambicji i minimalizmie, który służy wybitnym osiągnięciom
Jeżeli chcesz wspaniałej przyszłości, to musisz za nią zapłacić. Musisz za nią zapłacić z góry. Cena za wspaniałą przyszłość jest duża – nie wierz nikomu, kto próbuje cię przekonać, że jest inaczej.
Ten rozdział nie będzie o sporcie i bieganiu, ale od biegania chcę zacząć. Kilka miesięcy temu ponownie rozpocząłem treningi biegowe. Nie biegałem prawie 2 lata, formę miałem żadną. Poprosiłem przyjaciela, który przygotowywał mnie do maratonu, żeby polecił mi trenerkę. Wiedziałem, że muszę potrenować z kimś innym, bo przy nim miewałbym tendencję do prokrastynacji, namawiałbym na kawę zamiast na trening i stosowałbym sztuczki, jeśli akurat nie miałbym ochoty ćwiczyć.
Nigdy nie lubiłem biegać. Bieganie kosztowało mnie sporo wysiłku i samozaparcia. Nawet gdy biegałem półmaratony i maratony, zawsze pojawiał się opór. I wysiłek psychiczny większy niż u przeciętnego biegacza, bo nastawienie miałem właśnie takie: nie lubię się męczyć, nie lubię odczuwać dyskomfortu bezdechu ani zbyt szybkiego bicia serca. Zawsze miałem paranoję zawału: zawał dopada mnie w miejscu publicznym i jest wstyd. To dopiero absurd: zakładać, że gorsze od zawału będą obciach z jego powodu i fakt, że inni to zobaczą.
Miałem kiedyś takie doświadczenie: coś mnie gniotło w klatce piersiowej, więc w swojej paranoi byłem przekonany, że to zawał. Przerażało mnie, że lekarze nie będą pewni diagnozy i zostawią mnie w szpitalu, a ja za 2 dni mam wykład w Łodzi. Gdyby się okazało, że nie mogę pojechać, byłaby katastrofa. Na szczęście rozsądek wygrał. W szpitalu stwierdzili, że za dużo pracuję, za mało śpię, nie powinienem tak często mieszać szampana z czarownym winem i na tydzień muszę odpuścić bieganie. No i przeszło.
Poprosiłem Damiana o znalezienie trenerki biegania. Nie chciałem biegać po to, żeby startować w zawodach; chciałem biegać, bo potrzebowałem resetu od pracy, stymulacji emocjonalnej – endorfiny, metabolizmu kortyzolu; chciałem, żeby efekty biegania sprzyjały mojej pracy umysłowej.
W takich sytuacjach często stosuję zasadę budowania zewnętrznego zaangażowania. Chodzi o stworzenie sobie takich warunków zewnętrznych, które zwiększą prawdopodobieństwo osiągnięcia celów. W uproszczeniu: tak projektujesz system, aby w momentach słabości nie pozwolił ci zrezygnować. Nie chcesz jeść słodyczy, więc wyrzucasz je z domu – małe utrudnienie, ale jednak. Nie chcesz wydawać pieniędzy, więc tniesz kartę kredytową. Chcesz wstawać rano, więc budzik z narastającym alarmem stawiasz nie koło łóżka, tylko w drugim pokoju, żebyś musiał do niego wstać.
Znam siebie i wiem, że nie robię tego, co zaplanowałem, albo robię to, czego nie zaplanowałem. Nie chce mi się, wątpię, jestem bliski rezygnacji, odczuwam stres… Dobrze wiesz, o czym piszę, bo jesteś taki sam albo i gorszy… A może jednak trochę lepszy. Sam odpowiedz sobie na to pytanie. Ja wiem, co mnie mobilizuje – między innymi wstyd (patrz: zawał), nie chcę też zawieść innych.
Damian polecił mi Martę Keller – trenerkę, która prowadzi Warsaw Run Club. Od razu uprzedzam: nie będę ci jej polecał, bo Marta ma ograniczony czas i wolałbym, żeby nie zabrakło go dla mnie.
Wiedziałem, że przy niej nie będę narzekać, zacznę biegać szybciej, niż normalnie bym biegał, i nie odwołam treningu z powodu braku chęci. Mój system bazował na typowym męskim zachowaniu: unikaniu obciachu, chęci imponowania i brania na siebie odpowiedzialności, której kobiety niekiedy oczekują w bardzo bezpośredni sposób.
Marta zaczęła ze mną trenować. Początki mnie wkurzały, bo treningi były lekkie i krótkie. Uważałem, że 10 km to takie minimum (bzdura!), nie czułem też bólu biegania (raczej zapas i frustrację z powodu braku rozeznania w zakresie tego, co się dzieje i dlaczego).
Biegaliśmy najpierw 1–2 razy w tygodniu, potem 5 razy w tygodniu. Ciągle nie to; jakieś rolowanie, ćwiczenia, trucht, kilka interwałów i tak 2–3 miesiące. Ale zaufałem i odpuściłem dywagacje.
Marta zauważyła, że niechęć emocjonalna pojawia się u mnie bardzo szybko, dlatego strategicznie robiła ze mnę treningi obejmujące krótkie bodźce: 10 minut biegu, potem spacer, znowu 10 minut biegu, 2 minuty spaceru, 2 razy po 200 metrów szybkiego biegu, 2 razy marsz, kilka kilometrów rozbiegania po Łazienkach… Cały czas o coś pytała, zagadywała mnie, dlatego nie miałem czasu się zorientować, że robię to, czego nie lubię.
I stała się rzecz niesamowita. Te mikrokroki i krótkie bodźce sprawiły, że szczerze polubiłem bieganie. Mimo że w porównaniu z moimi wcześniejszymi doświadczeniami trening stał się ekstremalnie cięższy. Polubiłem do tego stopnia, że czekam na te najtrudniejsze, kompletnie wyczerpujące zajęcia. Nie dość, że polubiłem bieganie, to jeszcze biegam szybciej i lepiej niż kiedykolwiek. Dla przyjemności.
Główna w tym zasługa Marty, która jest fenomenalną trenerką, odporną na moje słabości. Regularnie, małymi krokami przesuwała moją granicę tego, co możliwe, żeby po kilku miesiącach doprowadzić do fenomenalnych rezultatów.
Okazuje się, że czasami nasze własne ambicje i niecierpliwość są naszymi największymi wrogami. Doświadczenia biegowe uświadomiły mi, jaką siłę mają mikrozmiany, jeżeli mamy w sobie cierpliwość do nierobienia tego wszystkiego, co w danym czasie chcielibyśmy robić. W moim wypadku jest to branie na siebie zbyt wielu projektów i aktywności doprowadzające do stanu, który nazywam zapętleniem. Gdy się zapętlę, nic nie jest do końca zrobione tak, jak bym tego oczekiwał. Zbyt duża kompleksowość, niecierpliwość nie służą temu, co chcę osiągnąć.
W terapii poznawczo-behawioralnej, która jest doskonałym narzędziem rozwojowym (polecam wszystkim, którzy są ambitni i pracują na turboobrotach), stosuje się prosty model: określasz cel, który chcesz osiągnąć, potem definiujesz stan obecny i rozbijasz całą drogę na najdrobniejsze możliwe zadania – takie, które są realne, ale wymagają wysiłku. Ta granica jest czasem niewielka, ale z jednej strony powinna być możliwa do osiągnięcia, z drugiej – stanowić niewielkie wyzwanie. Mikroprogres, ale progres. Lepiej każdego dnia zrobić maleńki, mało ambitny krok w stronę celu, niż wcale go nie postawić. Tu potrzeba cierpliwości i gotowości do tolerowania dyskomfortu trzymania na wodzy swoich ambicji i chęci robienia więcej.
Ktoś by pomyślał: „Po co? Skoro można, to trzeba robić więcej”. Pytanie tylko, ile z tych zadań, które rozpoczynamy z pompą i z wysiłkiem, często na skraju możliwości, zostaje ukończonych, a ile umiera po 2–3 próbach.
Zrozumienie siły mikrozmian jest bramą do znacznie większych możliwości. Jeżeli nauczysz się cierpliwości, wręcz nie do opisania będzie to, co możesz osiągnąć w 3 lata. Tak, w 3 lata albo w rok. Ale nie w 3 miesiące ani w 6 miesięcy.
3 lata to dobra perspektywa. Pomyśl: w ciągu kilku lat osiągnąłbyś to, co jest dla ciebie dobre, co ci służy. Co by to było? Celowo nie pytam o to, czego chcesz, tylko o to, co jest dla ciebie dobre. To przesuwa myślenie w zupełnie inną stronę – w stronę wartości, troski o siebie, osiągania tego, co ważne.
To koniec fragmentu mojej książki. Pozostał już niewiele ponad miesiąc do jej wydania, obserwuj mój profil na facebooku, aby być na bieżąco!